poniedziałek, 9 lutego 2015

Drewniany domek o zapachu wiśni

Po raz pierwszy od wielu lat czuję się bardzo źle. I nie chodzi tu o skręconą kostkę, która powoli wraca do swojej pierwotnej ruchomości, ale moje niespokojne i chwiejne uczucia. Kolejna samotna noc, puste łóżko, chłodna pościel. I kolejny taki sam dzień, pełen pracy, wiecznej gonitwy, kalkulacji zysków, szacowania strat. Wracam do domu, pięknego i wielkiego. Rozsiadam się wygodnie na drogiej, skórzanej kanapie, popijając herbatkę z bogato zdobionej, japońskiej filiżanki, rzucając spojrzenie na kolekcjonerskie obrazy i pamiątki z licznych podróży po świecie. Mogę relaksować się w prywatnym jacuzzi, korzystać z uroków własnej piwniczki z alkoholami, wdychać mroźne powietrze na obszernym tarasie, spoglądając na designerski ogród… jednak ciąż tkwię przy oknie w sypialni, wędrując tęsknym spojrzeniem w stronę gór. Chyba zostawiłam tam coś ważnego, cząstkę mojego serca i mojej delikatności. Nigdy przedtem nie poczułam do swoich kochanków nic więcej, poza pożądaniem i chęcią posiadania. Myślałam, że takie sytuacje zdarzają się tylko w kiepskich, niskobudżetowych romansach. A jednak gorzko się myliłam…
Codziennie wracam myślami do dnia, w którym mój góralski adorator odwiedził mnie ponownie. Wybrał zdecydowanie najlepszy z możliwych momentów, bowiem tamtego poranka Lena i Marcela wybrały się na pieszą wędrówkę po górskich szlakach i dolinach. Jak przypuszczałam, zresztą bardzo słusznie, rozbawione i pijane wróciły dopiero po północy. Z moją felerną kostką mogłam jedynie pomarzyć o jakiejkolwiek zimowej aktywności, a i najprostsze czynności, takie jak utrzymanie równowagi pod prysznicem, sprawiały mi nie lada problem. Tak więc był to kolejny dzień, w którym jedynym możliwym do zrealizowania planem stało się leniwe rozmyślanie o tajemniczym kochanku. Szczerze mówiąc, zdziwiła mnie jego kolejna wizyta, która tym razem nie została podyktowana potrzebą zmiany opatrunku czy rozpalenia ognia w kominku. Ciepły i iskrzący płonął już od dawna… we mnie. Charakterystyczne pukanie powiadomiło mnie o nadejściu gościa.
„ Hej, Weronika. Wiesz, akurat przyjechałam do rodziców…. pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, jak się czujesz” – od progu rzucił rumiany od mrozu Janek.
„Jest w porządku, dziękuję za troskę.” – odpowiedziałam łagodnym tonem, kokieteryjnie zerkając w jego stronę. Nie uwierzył. Musiał podejść, popatrzeć pod bandaż i zastanowić się przez moment z miną podhalańskiego znachora, aż wreszcie przyznał mi rację. Chwilę porozmawialiśmy o pogodzie, o śniegu, o najlepszych restauracjach na Krupówkach… a potem tematyka stała się mniej zwyczajna. Dyskutowaliśmy zawzięcie o naszych aspiracjach zawodowych, marzeniach i związkach. Wyznał mi, że jest sam i wciąż poszukuje tej jedynej, wyjątkowej drugiej połówki. Moje serce musiałoby przypominać zimną skałę, aby mogła opowiedzieć mu wówczas o moim związku z Wiktorem… o tym, jaka jestem szczęśliwa u jego boku. Zmieniłam więc temat. Ciągle jeszcze wpatrując się w skąpane w słońcu widoki za oknem, westchnęłam:
„Żałuję, że właśnie tu spędzę resztę swojego krótkiego urlopu. Nie tak go sobie wyobrażałam.”
Chwilę podumał, rękoma zmierzwił swoją bujną czuprynę, a potem utkwił we mnie swoje błękitne jak górski potok spojrzenie i z uśmiechem na ustach szepnął:
„Mam pomysł. Ubieraj się.”
Jeszcze gdy pomagał sznurować moje zimowe buty, miałam wątpliwości, co do słuszności wyjścia na zewnątrz w stanie poważnej kontuzji, jednak, jak się okazało, Janek przemyślał swój plan w najdrobniejszych szczegółach. Po kilku minutach zjawił się pod domem w towarzystwie białej dorożki i zaprzężonego do niej, rudego rumaka. Swoimi silnymi rękoma wyniósł mnie na pokryty białym futerkiem fotel, szczelnie okrył mięciutkim kocem i… pocałował czule. Delikatność, która tkwiła w tym dobrze zbudowanym, dziarskim mężczyźnie zwyczajnie przyprawiała mnie o dreszcze. Po chwili zasiadł wygodnie na miejscu woźnicy i ujmując w dłonie czarne lejce rozpoczął długą przejażdżkę po zaśnieżonych i bezludnych górskich zaułkach.
Widoki były wprost cudowne, zapierające dech w piesiach. Tereny, po których Janek prowadził swój biały powóz zwyczajnie nie obfitowały w turystów. Czasem tylko trafił się jakiś zabłąkany wędrowiec, poszukujący skróconej trasy na szczyt. Z każdym głębokim oddechem chłonęłam cząstkę krystalicznego, górskiego powietrza, zapominając o wszystkich problemach i przykrościach dnia codziennego. Po około 20 minutach dotarliśmy na miejsce. Była to odludnie położona, drewniana chatka, pamiętająca zapewne jeszcze czasy Janosika. Nim zdążyłam zadać jakiekolwiek pytanie, mój ukochany odpowiedział na nie z wyraźną fascynacją w głosie:
„To chatka mojej Babuni… świeć Panie nad jej duszą… którą przerobiłem na swój warsztat. Chodź… to znaczy, zaniosę Cię tam, żebyś mogła zobaczyć, czym zajmuję się w wolnym czasie”.
Wnętrze było rzeczywiście wiekowe i przytulne, choć nieco chłodne. Układając mnie wygodnie na staromodnym sienniku, mężczyzna od razu zabrał się za rozpalanie ognia w kuchennym piecu kaflowym. Nim zrobiło się na tyle ciepło, że mogłam zrzucić z siebie puchową kurtkę, opowiedział mi o swoim bardzo ciekawym zajęciu. Rzeźbił w drewnie przeróżne kształty. Od prostych, góralskich domków, przez futurystyczne twory geometryczne, aż po finezyjne kobiece ciała. Jedna z jego drewnianych bogiń łudząco przypominała… mnie!
„Popatrz, tą wykonałem z myślą o Tobie. Będzie mi Ciebie przypominać aż do wiosny… bo mówiłaś, że przyjedziesz tutaj. W maju. A może w kwietniu…”
Mówiąc to delikatnie zbliżył swoje usta do mojego ucha.
„Chciałbym, żebyś mogła być moja. Ale marzenie o takiej kobiecie, jak Ty… to wciąż tylko marzenie.”
I wtedy wybuchliśmy. Ja – z rozpaczy, on – z pożądania. Na skrzypiącym sienniku szamotaliśmy się z warstwami ciepłych ubrań, by wreszcie zupełnie nadzy spleść się w nienasyconym wirze pocałunków. Nim ponownie posiadł mnie we władanie, zatrzymał się na moment i zza łóżka dobył butelkę wybornej nalewki.
„Nim odejdziesz, chcę posmakować Cię w każdy możliwy sposób. Tak, jak to sobie wymarzyłem.”
Nie czekając odpowiedź, wylał na moje podbrzusze porządną porcję gęstego syropu, który w kilka chwil rozpłynął się także na moim łonie. Natychmiast wpił się we mnie ustami, delektując się słodkim alkoholem, zmieszanym ze szklistymi kropelkami mojego intymnego źródełka. Swoim gorącym języczkiem lubieżnie wdrapywał się na wzgórek mojej łechtaczki, aby zaraz potem zsunąć się w okolice ciasnej szczelinki. Jego umiejętności jednocześnie zaskakiwały mnie i doprowadzały do szaleństwa. Oto prosty chłopak, w wiekowym domu swojej babci, raczy mnie technikami, których nie zaznałam w ramionach najbardziej doświadczonych kochanków. Ten rozkoszny zawadiaka o posturze drwala potrafił być jednocześnie delikatny jak śnieżny puch i ostry, niczym sosnowe igły. Po prostu idealny. Gdy po nalewce na mojej skórze pozostał jedynie mocny, wiśniowy aromat, a krzyk przemijającego już orgazmu uleciał przez nieszczelne okna, pochwyciłam butelkę i w całości pokryłam mojego kochanka lepkim syropem… a raczej, jego istotną część ciała. Ujmując w usta jego męskość, starałam się być wyjątkowo delikatna, nieśmiała i dziewczęca, co wyraźnie podobało się mojemu słodkiemu góralowi. Nim jednak jego boską sylwetką wstrząsnął dreszcz rozkoszy, nabrał ochoty na nieco bardziej perwersyjny scenariusz. Mocno docisnął moją głowę do swojego podbrzusza, wbijając dłonie między ciemne kosmyki moich włosów. Zdaje się, że dotarł aż do samej krtani. Natychmiast przejęłam inicjatywę, racząc go tym razem grą wyuzdanych i bardzo intensywnych pieszczot. Mój język wędrował od nasady, aż po sam koniuszek twardej jak tatrzańskie granie męskości, a ostre ząbki figlarnie drażniły jego muskularne uda. Nie uprzedził mnie jednak o nadchodzącym szczycie, wskutek czego perlisty nektar tylko częściowo trafił do wnętrza moich ust. Zdecydowana większość wylądowała jednak na mojej twarzy. Zszokowana i zawstydzona próbowałam zasłonić się dłońmi, które natychmiast zostały zatrzymane przez Janka.
„Jesteś piękna, dziewczyno. Zwłaszcza teraz.”
Mówiąc to ponownie przybił moje ciało do starego tapczanu i ze stosowną dla siebie prostotą działania wtargnął w rozplone łono. Aż zawyłam z rozkoszy. Mój krzyk zapewne odbił się od krzyża na Giewoncie i powrócił do mnie w postaci coraz to intensywniejszych i mocniejszych ruchów mojego kochanka. Tak zagubiona i splątana w sieci nadchodzącej rozkoszy, wiłam się pod jego ciężarem niczym pozbawiona tlenu płotka. Tego popołudnia rzeczywiście, ciężko było złapać oddech. Zwłaszcza, że namiętny seks w drewnianym domku, pośrodku niczego, wypełnił każdą godzinę tego popołudnia. I moje serce również…
Weronika

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz